trudno powiedzieć czemu, bo:
pomijając Ateny, które odwiedziłam już... nie wiem ile razy, a tylko pierwsza wizyta była w środku upalnego lata - każde kolejne odwiedziny były poza sezonem - wysoka temperatura faktycznie męczy, co więcej:
Gdy inni przyjeżdżają by "pławić się w luksusach" tzw. all inclusive, czyli spędzać czas przy hotelowym basenie, ewentualnie plaży - ja nie umiem pływać. Co więcej, denerwuje mnie każde ziarenko piasku, które sięga powyżej mojej kostki gdy spędzam czas na leżaku - no, ewentualnie kolana. Leżakowanie więc nie jest dla mnie.
Tygodniowe lub o zgrozo, dwutygodniowe przesiadywanie zbyt blisko baru otwartego... różnie, ale przynajmniej od 10:00 do 22:00 - uzależnia mnie. Po powrocie muszę wszak odnaleźć się ponownie w pracy.
Opalanie się... Fajnie jest powrócić z wakacji w tle brązowej skóry. Niestety, ja od jakiegoś czasu nie opalam się, gdyż moja skóra powiedziała - dość. Uczuleniowe krosty obsypują mnie dosłownie całą, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie chcą dawki powyżej pewnej granicy.
Zwiedzanie? Grecja leży na historii. Gdzie człowiek stąpnie, zahaczy o zabytki sięgające przynajmniej kilka wieków p.n.e. Ale ja zawsze kochałam matematykę, historia powodowała ból głowy i obawy, czy uda mi się zdobyć na koniec roku szkolnego ocenę pozytywną.
A jednak od kilku lat odwiedzam praktycznie tylko Grecję.
Dlaczego?
Bo...
Faktycznie, opalać się nie mogę. Co więcej, dzień spędzony na leżaku jest dla mnie dniem straconym. Ale uwielbiam upały. Temperatura 30 ÷ 40 ºC jest dla mnie idealna do zwiedzania. Daje mi energii chęci do odwiedzania kolejnego miejsca.
Historia to faktycznie moja przysłowiowa pięta achillesowa, ale... w starożytności nie ma jej tak bardzo dużo. Nie wiem - może właśnie z tego powodu - uwielbiam planowanie, zwiedzanie i poznawanie. Odpoczywam, gdy wynajętym samochodem jeżdżę w kolejne, wcześniej skrupulatnie zaplanowane miejsca i zwiedzam wg własnego rytmu i harmonogramu.
Grecja wyjątkowo mi smakuje - dosłownie. Ale nie ta hotelowa, dopasowana do typowego turysty, tylko lokalna, smakowana gdzieś w obskurnej tawernie, gdzie stoły przykryte ceratą, pełne są Greków, gdzie nasz polski sanepid mógłby spowodować natychmiastowe zamknięcie - mi tam smakuje najbardziej.
To ich "siga, siga...", choć mocno komentowane jeszcze niedawno, wręcz wyśmiewane, dziś mogłoby nas wiele nauczyć. Wciąż gonimy za... trudno powiedzieć czym, stajemy się więźniem pracy, szefa i własnych ambicji. Umyka nam co najważniejsze i, o zgrozo na własne życzenie.