To była typowa jesienna, czyli tzw. złota polska jesień...
wracałam ze szpitala po niespełna dwu tygodniowym pobycie. Tych kilkanaście dni wystarczyło, bym zachwyciła się wcześniej często mijaną trasą: do pracy i z powrotem.
Jechałam samochodem ze świadomością, że wyrok operacji nadejdzie za około trzy tygodnie i... zachwycałam się.
Czym, i czego miałam świadomość?
Miesiąc wcześniej dowiedziałam się, że nie tylko mam endometriozę, której diagnoza potwierdziła dolegliwości minionych 40-lat, a na które każdy ginekolog zawsze twierdził, że "taka moja uroda" ale, że prawdopodobnie także mam raka, którego stadium poznane zostanie po badaniu histopatologicznym organu pobranego w czasie operacji.
Choć pozbawiona kobiecości i pełna obaw o to, co mnie czeka, wracałam do domu szczęśliwa. Jechałam trasą, którą wcześniej mijałam praktycznie codziennie dwa razy. A jednak dopiero tego dnia słońce świeciło wyjątkowo mocno na czysto błękitnym niebie a złoto-czerwone, dopiero co opadłe z drzew, liście wyjątkowo mocno skrzyły się w blasku promieni. Dziwne, wcześniej zabiegana nie zawsze dostrzegałam uroki jesieni. Nie lubiłam też tej pory roku, gdyż zabierała ukochane i zawsze zbyt krótkie dla mnie lato, ale co gorsza, zwiastowała bliskie nadejście okropnej, szarej i przeraźliwie zimnej zimy.
Wynik badania histopatologicznego poznałam po około trzech tygodniach. Usłyszałam, że "uciekłam spod kosy", czyli zdążyłam z operacją przed nowotworem.
Krótko, wygrałam z czasem.
Mam szczęście.
Który to raz?
Podobno kiedyś zostałam zgubiona w zaspie śniegu..
Podobno też przeczuwając nieszczęście, jako niespełna roczne dziecko, nie pozwoliłam by mama przeprowadziła mnie w wózku przez ulicę. Wiem, że tym samym uniknęłam śmierci, gdyż wózek potrącony przez motor wpadł pod koła samochodu, w efekcie czego doszczętnie został zmiażdżony...
Czy jest więcej owych "podobno"? Nie wiem.
Ale...
Opisana sytuacja dotycząca choroby, uświadomiła mi, jak bardzo jestem ważna dla bliskich mi osób.
Brzmi banalnie?
Dla mnie nie.
Modlitwa mamy była błogosławieństwem, które dodawało siły szczególnie w najtrudniejszych dniach.
Bezgraniczna miłość mojej 20-letniej córki ujawniła się nie tylko gdy jechałam na operację. Wynik badania histopatologicznego musiała przeczytać sama by mieć pewność, że nie mówię "by pocieszyć".
Syn, jako typowy mężczyzna, czyli konkretny, mimo zakazu odwiedzin, przykładowo zwoził każdego dnia do szpitala jedzonko które mi smakuje.
Wiem, że moje doświadczenie szpitalne nie ma w sobie nic niezwykłego. Jestem dziś zdrowa.
Natomiast dwu-tygodniowy pobyt w szpitalu uświadomił mi jak wiele kobiet cierpi, kobiet w różnym wieku.
Przykładowo, endometrioza statystycznie dotyka podobno co dziesiątą kobietę. Jest to często rujnująca życie, a jednak w żaden sposób w Polsce nie leczona, choroba. Największym jej orężem jest to, że mało która kobieta ma jej świadomość, czego ja sama jestem przykładem.
Endometrozę mam za sobą. Zakłóciła moje życie prywatne i zawodowe. Miałam bowiem typowe dla tej choroby wszystkie dolegliwości, które uniemożliwiły mi normalne funkcjonowanie. Dziś wiem także, że moja mama i córka również na nią cierpiały/cierpią.
Wiem też, jak ważna jest samo-świadomość i edukacja.
Także, że nie ma tematów tabu, w cieniu których zostałam wychowana.
Samoświadomość jest podstawą naszego istnienia. Nie pozwolę by moja córka przechodziła katusze z którymi borykałam się większość życia tylko dlatego, że mówienie o kobiecych dolegliwościach "to wstyd" lub, że "nie wypada".